O ile niegdyś zawody drwali, pilarzy lub zrywkarzy, zwanych też niekiedy kierowcami, odbywały się w jednostkach LP, sięgając lat zamierzchłych, o tyle współczesna rywalizacja to historia nieco bliższa. I to o niej rozmawiamy ze Stefanem Sokolskim, którego można uznać z „dobrego ducha” zawodów drwali.
Pamięta pan, jak to się wszystko zaczęło? Wiadomo, że kiedyś zawody organizowały Lasy Państwowe, ale skąd pomysł, by po przekształceniach w latach dwutysięcznych całość przejął SPL?
Gdy byłem nadleśniczym, pamiętam, że zawody odbywały się w Lasach Państwowych niejako na polecenie – dzwonił telefon z dyrekcji, że trzeba zrobić zawody, i się je robiło. I tak się składa, że każdy robił je tak trochę po swojemu. Niby konkurencje były podobne, ale regulaminy już niekoniecznie. Po restrukturyzacji zatrudnienia w LP, po zmianach w ich funkcjonowaniu, gdy ja już w tej firmie nie pracowałem, temat zawodów nie istniał. Nikt nie był nim po prostu zainteresowany. Do czasu. SPL, gdy powstawał, działał na rzecz przedsiębiorców. A wówczas przedsiębiorcy to w dużej mierze byli drwale, pilarze. Więc temat ich rywalizacji zaczął delikatnie się pojawiać.
Na przełomie roku 2007–08 pojawił się u mnie pan Robert Kujawiak, pracujący wówczas w Husqvarnie, mówiąc, że w okolicy, w której mieszkałem, coś się dzieje w temacie rywalizacji pilarzy. Jakieś zawody odbywają się w Bobrowej, startuje tam niejaki Stochniałek, i jest całkiem niezły. Ja, szczerze mówiąc, wtedy o zawodach bladego pojęcia nie miałem. Robert Kujawiak wspomniał mi też o tym, że istnieje coś takiego jak IALC, stowarzyszenie, które zawodami drwali się zajmuje, i to na poziomie światowym. Problem polegał jednak na tym, że w jego struktury nie mogła zapisać się firma, mogło to jednak zrobić stowarzyszenie. I tak „padło” na SPL. Pragnę podkreślić, że wszystkie moje działania dotyczące mistrzostw drwali były dokonywane z pomocą i za zgodą Jana Kubiaka – prezesa ZG SPL.
Czyli rządził tym trochę przypadek. Co wtedy było największym problemem?
Pieniądze na składkę do IALC. Gdy przyjechał do mnie Robert Kujawiak, powiedział, że Husqvarna pokryje koszty wstąpienia, na które Stowarzyszenia nie było stać, bo utrzymywało się z niewygórowanych składek swoich członków.
Wstąpiliśmy więc do IALC i od razu załapaliśmy się na MŚD w 2008 roku w Niemczech. W tym samym roku odbyła się namiastka MPD w Spychowie. To była trochę taka łapanka – Robert Kujawiak dzwonił po znanych sobie drwalach i ściągał ich do Spychowa, by startowali tam ci, którzy już coś potrafią. I z nich wyłoniła się kadra reprezentująca nasz kraj.
W tym samym czasie podchody do organizacji MPD robił także Stihl oraz Makita, ale IALC jasno powiedział, że tylko jedna organizacja w danym kraju może mieć prawa do organizacji zawodów. Wtedy też, z pomocą Rafała Sokólskiego, stworzyliśmy logo zawodów i zgłosiliśmy je do Urzędu Patentowego. Trochę się z tym namęczyłem, bo nie spodziewałem się, że tyle z tym kłopotów. Ale udało się i mieliśmy wyłączność na logo na 10 lat.
W międzyczasie Robert Kujawiak stworzył SIOMOL i wpadł na pomysł, by przetłumaczyć regulamin IALC w kwestii organizacji zawodów drwali. Udało się nam to zrobić i upublicznić na stronie SPL, gdzie była specjalna zakładka poświęcona zawodom. Tam też pojawiły się wzory przetłumaczonych formularzy oceny zawodników. Ruszyliśmy więc dalej w kursowanie pomiędzy potencjalnymi sponsorami, by zawody nabrały blasku.
A więc ruszyło. Skoro tak, to jakie były początkowe założenia, może marzenia z zawodami związane?
Moim marzeniem było to, by zawody drwali odbywały się w każdej regionalnej dyrekcji Lasów Państwowych – jako eliminacje do Mistrzostw Polski. Zacząłem więc, w imieniu SPL-u, serię spotkań z dyrektorami. Najpierw z poznańskim, wtedy był nim Piotr Grygier, później ze szczecińskim, gdzie przygotowano też potężny kurs sędziowski w ośrodku LP w Pogorzelicy, z dyrektorem w Katowicach, Kazimierzem Szablą, i jeszcze miałem krótki epizod rozmów z dyrektorem z Lublina. Tam jednak nic nie wskórałem.
A był to czas, gdy zawody zaczęły się na mapie kraju pojawiać, ale każdy robił je po swojemu. Szkoła w Tucholi – miała swoje. Wspomniana Bobrowa – swoje. Spychowo – swoje. Zacząłem więc przekonywać ludzi, by wdrożyć jeden regulamin w całym kraju. Mówiłem im: „Chcielibyście być w czymś na kształt FIFA? Tam są konkretne wytyczne. Podobnie u nas”. Ciężko jednak było ich wszystkich przekonać. Ale kropla drąży skałę.
Warunkiem organizacji zawodów punktowanych było przygotowanie ich wg. regulaminu IALC i sfinansowanie pobytu obserwatora z ramienia SPL. Jednoczenie środowiska szło jednak z oporami, ale szło. Niektórzy nie chcieli dostosowywać się do jednolitego systemu, inni nie chcieli, by w rywalizacji uczestniczyli zawodnicy z innych kategorii wiekowych – dotyczyło to zawodów studentów na SGGW, o co było sporo pretensji. Koniec końców udało się przekonać nieprzekonanych.
Żadne zawody nie mogą obyć się bez punktacji – jaka by ona nie była. Ta, którą znamy obecnie, nie powstała przypadkiem, prawda?
Chcieliśmy stworzyć system eliminacji krajowych (rekord to 10 imprez eliminacyjnych w roku), który wyłaniałby najlepszych drwali, 30 osób na MPD. Ale kadra i tak liczy tylko 6 osób – 4 zawodników i 2 technicznych. Trzeba więc było obmyślić cały system. Spotkałem się więc wtedy z ludźmi ze sztabu Adama Małysza i od nich zapożyczyłem system punktacji. Ale to nie do końca pasowało. Wtedy wymyśliłem, że do uczestnictwa w MPD będzie brana pod uwagę punktacja z dwóch lat [co 2 lata są MŚD – red.]. Trochę to się nie spodobało w środowisku, bo wymuszało na zawodnikach jazdę po kraju. Ale tak wygląda sport – trzeba poświęcać nań czas i pieniądze, swoje lub pozyskane od sponsora.
Musiałem też pomyśleć o kursach sędziowskich, takich z prawdziwego zdarzenia. Poprosiłem więc ponownie Rafała Sokólskiego, który wtedy się zajmował takimi rzeczami i miał odpowiedni sprzęt, żeby się tym zajął. Były to kursy całodniowe. Wyszkoliliśmy wtedy ok. 200 takich sędziów. Otrzymali oni legitymacje, wzorowane na moich doświadczeniach wyniesionych z saneczkarstwa na torach naturalnych, w którym niegdyś działałem jako wiceprezes klubu w Świeradowie Zdroju. Wcześniej sędziowanie było niejako wymuszane. Organizator zawodów wskazywał na leśnika, zazwyczaj w randze inżyniera nadzoru, by to on sędziował – czy miał pojęcie o zawodach, czy nie. To także ujednoliciliśmy.
Zawody drwali, jakie znamy z okresu ich świetności, to niejako triumwirat trzech firm, ale z pomocą Lasów Państwowych. Jak narodziła się ta współpraca?
Trochę w bólach. Współpraca pomiędzy trzema głównymi sponsorami – Husqvarną, Stihlem i Makitą narodziła się trochę w bólach. Oczywiście każdy chciał ugrać jak najwięcej dla siebie, jak to ze sponsoringiem bywa. W rezultacie pozostał jeden gracz – Makita. Trafiłem bowiem do Sławomira Trzaskowskiego, który sporo mi pomógł w zakresie organizowania zmagań drwali, a potem do dyrektora Pigana. Za zgodą obu panów uzyskaliśmy wtedy od LP 50 tys. na organizację MPD. Potem, gdy generalnym dyrektorem został Adam Wasiak, kwota ta zwiększyła się trzykrotnie. Różne perypetie z tym finansowaniem od Lasów Państwowych były – na MŚD chcieli dać nam mniej niż na MPD. Nie były to łatwe rozmowy.
Jako ciekawostkę wspomnę też, że dotarłem z poszukiwaniem wsparcia zawodów aż do ministerstwa sportu, ale nic nie wskórałem, stwierdzili, że zawody drwali nie są sportem olimpijskim, więc oni w niczym nam nie pomogą.
Organizacja MPD to było wyzwanie? Jak to wyglądało od kuchni?
Targi Kielce chciały organizować co roku u siebie MPD, lecz ówczesny DG LP stał na stanowisku by mistrzostwa odbywały się w rożnych miejscach Polski. Staraliśmy się wtedy też przekonać tych, którzy już od lat robili swoje zawody drwali, by robili je według wzoru IALC, nie wszyscy dali się przekonać. Zwracali się wtedy do nas choćby starostowie, którzy chcieli robić takie zawody, więc opracowaliśmy zasady, jak to robić. Wtedy też opracowałem choćby rotę ślubowania kadry narodowej. Chciałem, by nabrało to charakteru, jakiegoś prestiżu.
Kupiliśmy też, przy dofinansowaniu LP, specjalne narzędzia do pomiarów na zawodach. Narzędzia z logiem IALC, profesjonalne. Myślałem nawet, że będzie je można wypożyczać na różne imprezy lokalne, nie tylko używać ich podczas MPD.
Swego czasu na MPD wymagaliśmy udziału jury, które rozstrzygało spory. Chciałem też wprowadzić nakaz stosowania alkomatów przed zawodami. Z tym nie bardzo wyszło, bo przepisy nie do końca pozwalały.
Były i potknięcia – choćby w Rogowie, gdzie słabo przygotowano mi powierzchnię zrębową. Ale krytykować łatwo, ciężej coś konstruktywnego zrobić, szczególnie, gdy wymaga to wytężonej pracy.
A co z Mistrzostwami Świata Drwali w Wiśle? Impreza, w którą wielu nie wierzyło, okazała się sukcesem.
Przy organizacji MŚD w Wiśle mieliśmy o wiele więcej pracy. Chyba nieco przestrzeliliśmy z tym zadaniem, a tak przynajmniej nam się wtedy zdawało. No bo jak SPL miał to sfinansować? Siedziałem więc nad budżetem, licząc, że przyjedzie do polski 30 państw. Wyszło mi, że będzie to kosztować prawie 1,5 mln zł. Skąd takie pieniądze zdobyć? Dyrektor Szabla, na terenie którego dyrekcji była ta impreza, wciągnął w to mocno LP. I to nas uratowało. W sumie robiliśmy to we trzech, z Jankiem Kubiakiem i Maćkiem Bogdańskim. Było to bardzo męczące, a ja się tym tematem mocno przejąłem.
Dzisiaj, gdy nie jest pan już ani organizatorem, ani obserwatorem zawodów, co powie pan na to, co widzi?
Dzisiaj serce mnie boli, że to wszystko się z czasem rozwaliło. Nie mieliśmy jakoś szczęścia do osób, które miały się zajmować zawodami. Ja już nie miałem na to za bardzo czasu, chciałem, by przejęli to młodsi. To się, niestety nie udało. Brakowało tej żyłki społecznikowskiej. Jednak, jak widzę, powoli pojawia się nowa nadzieja. I oby zawody wróciły na swe dawne tory.
Rozmawiał: Bartosz Szpojda